Pomysł relacji na żywo z przebiegu pierwszej wojny światowej mógł wydawać się szalony. I to jeszcze na Twitterze, czyli mikroblogu, który do niedawna umożliwiał użycie co najwyżej 140 znaków w jednym wpisie (teraz można dwa razy więcej). Komu by się chciało? Mnie się chciało. Ponad cztery lata. Dzień po dniu.
A wszystko zaczęło się od Sherlocka Holmesa. Ściślej zaś mówiąc, od doskonałego serialu BBC „Sherlock”, którego twórcy umieścili genialnego, ekscentrycznego detektywa wszech czasów w naszym zinformatyzowanym świecie XXI wieku. Świecie internetu i wszechobecnej telewizji, social mediów, mobilności, zasięgów i newsów oraz fake newsów, pędzących z prędkością światłowodu i sygnału satelitarnego. To właśnie Holmes, postać wykreowana przez Arthura Conana Doyle’a w wiktoriańskiej Anglii sprzed ponad wieku, tyle że teraz ze smartfonem w ręce, zainspirował mnie, by opisać wojnę, jaka położyła kres tamtej epoce, przy pomocy nowoczesnego medium, jakim jest Twitter. Nawiasem mówiąc, fani Sherlocka Holmesa wiedzą, że z pierwszą wojną światową naprawdę wiąże go coś szczególnego. Sensacyjną fabułę ostatniego opowiadania o swoim przesławnym detektywie Arthur Conan Doyle osadził w 1914 roku, w momencie, gdy Anglia i Niemcy są już na krawędzi wojny.

Rok 2014. Sarajewo
Zacząłem od starannego zaplanowania zamachu w Sarajewie. I tak nadszedł 28 czerwca 2014. Od początku relację wykoncypowałem sobie jako prowadzoną w teraźniejszości, a o ile to tylko możliwe – na bieżąco. I to chwyciło! Kilkadziesiąt tweetów tamtego letniego przedpołudnia (których kulminacją było „Arcyksiążę Franciszek Ferdynand zastrzelony! NASTĘPCA TRONU NIE ŻYJE!!!”) wzbudziło na Twitterze niezłą burzę. Przez lipiec budowałem napięcie, podczas gdy kryzys międzynarodowy nabrzmiewał i w końcu eksplodował wojną. Gdy zaś nastał Der Tag – z dawna wyczekiwany przez niemieckich sztabowców dzień uruchomienia ich wypieszczonych wojennych planów, emocje bynajmniej nie opadły. Na Francję ruszył miażdżący wszystko na swej drodze taran niemieckiej ofensywy. Parł do przodu przez cały sierpień, nim został powstrzymany nad Marną. Decydująca bitwa w historii świata rozpoczęła się bez mojego udziału. Była sobota 6 września i podczas gdy ja wspinałem się w jurajskich skałkach, generałowie Joffre, Foch i von Kluck tweetowali w najlepsze to, co zaplanowałem im w TweetDecku (nieoceniona aplikacja dla użytkowników Twittera) przed moim wypadem pod Kraków (metodę tę stosowałem z powodzeniem wielokrotnie).

Churchill i inni
Od tego też czasu na profilu @WielkaWojna zaczęli tweetować jej bohaterowie oraz gazety z epoki. Korzystając z pamiętników, dzienników, biografii i i przebogatych zbiorów cyfrowych archiwów, oddałem głos ludziom tamtych dni. Politykom (z Winstonem Churchillem na czele), prostym żołnierzom (byli wśród nich gefrajter Adolf Hitler i doktor Felicjan Sławoj Składkowski, legionista). Ich słowami wydarzenia sprzed 100 lat wybrzmiały na nowo i zadziwiająco współcześnie. A zupełnie już niepowtarzalny klimat tworzyły prasowe komunikaty z frontów.

Na krańcach oszalałego świata
Pierwszą wojnę światową da się opisać w trzech krótkich zdaniach. Padły one już po niespełna dwóch latach jej trwania, w maju 1916 roku. Jeszcze trwała hekatomba pod Verdun, pola śmierci nad Sommą spłynąć dopiero miały krwią całej generacji. Wtedy właśnie na drugim końcu świata, w Antarktyce, brytyjski podróżnik i badacz Ernest Shackleton dotarł do stacji wielorybniczej na wyspie Georgia Południowa. Jego statek „Endurance” podniósł żagle w angielskim porcie 1 sierpnia 1914, gdy płomień wojny w Europie dopiero się rozpalał. W październiku 1915 kadłub „Endurance” zmiażdżyły lody. Członków ekspedycji czekała desperacka walka o przetrwanie. Shackleton podjął rozpaczliwą próbę sprowadzenia pomocy, przeprawiając się z kilkoma swymi ludźmi na wyspę Georgię Południową w niewielkiej łodzi. I udało mu się – niezrównany wyczyn, który sam w sobie przeszedł do historii. Shackleton przez prawie dwa lata odcięty był od świata. Jego pierwsze pytanie do szefa stacji wielorybniczej Grytviken nazwiskiem Sorlle brzmiało „Powiedz, kiedy skończyła się wojna?”. Wtedy Sorlle odparł, że nie skończyła się jeszcze. I wypowiedział owe trzy zdania, które zawierają całą historię Wielkiej Wojny i nawet po upływie wieku mogą przejmować dreszczem: „Zginęły miliony ludzi. Europa oszalała. Świat oszalał”.

Wieści szły przez telegraf
Dziś, w erze wszechobecnych mediów, przywykliśmy do błyskawicznego przepływu informacji. Wielkie wydarzenia – polityczne, sportowe, kulturalne – możemy śledzić na żywo, z opóźnieniem wręcz niezauważalnym w skali globu. Selfie zdobywcy najbardziej choćby niedostępnego szczytu Ziemi ma szanse błyskawicznie trafić na wyświetlacze telefonów po drugiej stronie świata. Stwierdzenie, że w latach 1914-1918 było inaczej, trąci trochę banałem, niemniej lepiej o tym pamiętać. Nie było telewizji ani internetu (w związku z czym o mediach społecznościowych nikomu nawet się nie śniło), telefonem dysponowali nieliczni, raczkujące radio służyło głównie wojskowym, politykom, biznesmenom. No i dziennikarzom, których (te typy tak mają) szybko zafascynowały możliwości stwarzane przez nową technologię, jaką był telegraf bez drutu (tak z początku nazywano radio). Niemniej przez długie jeszcze lata korzystali z tradycyjnego telegrafu. Nie darmo wszak powstałą w 1918 roku pierwszą państwową agencję prasową odradzającej się Polski ochrzczono Polską Agencją Telegraficzną.
Przepływ informacji był utrudniony, a bywało, że celowo odcinany. Nawet dosłownie. W 1914 Brytyjczycy wyłowili z Atlantyku i przecięli podmorskie kable telegraficzne łączące Niemcy z innymi kontynentami. Odtąd Berlin korzystać musiał z radia (i dlatego przegrał wojnę, ale to już inna historia).

Kogo wyratowano
Ogółowi pozostawała prasa. Miała ona dużo mniejszy zasięg niż dziś (obecne kłopoty prasy drukowanej z nadwyżką równoważy ekspansja w internecie). Raz, że analfabetyzm był zjawiskiem dosyć jeszcze częstym, a dwa – gazety ukazywały się w miastach i docierały głównie do mieszkańców terenów silniej zurbanizowanych. Przy tym gazety relacjonowały wypadki na frontach z opóźnieniem, na ogół jednodniowym, ale często większym. O morskich bitwach pod Coronelem i Falklandami, czyli na wodach Ameryki Południowej (i to już takich prawie że antarktycznych), obywatele Niemiec dowiadywali się po upływie całych dni. A jeszcze dłużej czekali na informacje o losie swoich krewnych. Na niemieckich krążownikach eskadry admirała von Spee – wprzódy zwycięskiej, na koniec zmiażdżonej przez mściwą Royal Navy, służyło wielu Ślązaków, Wielkopolan i Kaszubów: „Z okrętu »Scharnhorst« nie został nikt wyratowany. Z okrętu »Gneisenau« wyratowani jako nieranni między innymi: Franciszek Marciniak, palacz; Józef Wachowski, majtek; Wilhelm Kopciok (Kopcok), majtek torpedowy; Franc. Kochański, starszy palacz; Ludwik Chudowski (Hudofisky), cieśla; Alfred Pelka, majtek; Jan Machnikowski, palacz. Z okrętu »Nuernberg« wyratowany pomiędzy innymi: Paweł Duplik, palacz. Z okrętów »Baden« i »Santa Isabel« wyratowano wszystkich”. Tego rodzaju komunikaty jednym przynosiły ulgę i radość, innym szok i żałobę. Identycznie byłoby i dziś. Tyle że wtedy wyczekiwano ich przez długie tygodnie, tym dłuższe, że wypełnione obawą i niepewnością o los najbliższych.

Sprawozdania frontowe
Przy tym wszystkim na fakt zadziwiający wręcz zakrawa autentycznie duża swoboda ówczesnej polskojęzycznej prasy na Śląsku oraz w zaborze pruskim i austriackim. Przykładowo, „Kuryer Górnośląski” praktycznie przez cały czas trwania konfliktu drukował nie tylko – co rozumiało się samo przez się – frontowe sprawozdania niemieckiej Kwatery Głównej, ale i analogiczne wynurzenia strony przeciwnej. Z opóźnieniem, bo opóźnieniem (treść ich pozyskiwano z prasy neutralnej – szwajcarskiej, holenderskiej czy szwedzkiej, która nadchodziła po upływie kilku dni), ale jednak! Mimo iż w ostatnich miesiącach wojny najwyższe dowództwo niemieckie, kierując się spóźnioną obawą o morale społeczeństwa, zakazało w końcu tego procederu, trwał on w najlepsze aż do listopada 1918. Nie trzeba dodawać, że podczas następnej wojny, w totalitarnej III Rzeszy, coś takiego byłoby absolutnie wykluczone.

W mediach budziła się Polska
W pierwszych latach wojny polska prasa zapewniała o lojalności Polaków wobec zaborców. Nie tylko zresztą prasa. Propagandowe afisze rozklejane w Królestwie Polskim propagowały szlachcica-Sarmatę w najlepszej komitywie z carskim żołnierzem. Galicyjskie gazety kibicowały Legionom, życzliwość okazywali im także redaktorzy z Górnego Śląska.

Z biegiem czasu ton polskiego przekazu ewoluował, ulegając stopniowej radykalizacji. Jesienią 1918 Polska odradzała się także na łamach gazet. Prasowe artykuły sprzed 100 lat przekazują coś nieuchwytnego w większości prac historyków – atmosferę tamtego okresu, zaklętą w tytułach i nagłówkach, w miejscu na stronie, jakie otrzymał materiał, w tonie redakcyjnego przekazu.
