Lekka atletyka to najważniejszy sport na świecie. Wygląda więc na to, że zostałem najważniejszym sportowym prezydentem – oświadczył Sebastian Coe po wyborze na stanowisko szefa IIAF. Dystyngowany Brytyjczyk mówił to z pełnym przekonaniem, ale na ścianie za jego plecami widać było cień. Wręcz symboliczny.
Bo królowa sportu, perła w jego koronie, jest brudna i nie ma w sobie niczego z romantycznych „Rydwanów ognia”. Medale i tytuły mają status przejściowy, a bieganie, rzucanie, miotanie i skakanie stanowi finałową część dopingowej zabawy w policjantów i złodziei. Coe, którego olimpijskie triumfy w zadziwiający sposób stanowiły pomost nad światem podzielonym żelazną kurtyną – wygrywał upolitycznione do bólu i bojkotowane przez wrogie obozy igrzyska w Moskwie i Los Angeles – będzie musiał się zmierzyć z prawdziwym koszmarem, w dodatku wciąż wymykającym się kolejnym egzorcyzmom.
Niedawne śledztwo reporterów gazety „Sunday Times” i telewizji ARD przypomina sytuację związaną z korupcją w FIFA. Tam też główne role odegrali dziennikarze, którzy systematycznie podpalali lont, aż w końcu bomba wybuchła i bohaterowie tekstów zaczęli trafiać tam, gdzie ich miejsce. Z lekkoatletyką może być podobnie. Informacja o tym, że 1/3 medalistów igrzysk i mistrzostw świata w konkurencjach wytrzymałościowych w latach 2001-2012 mogła swój sukces zawdzięczać niedozwolonym środkom przełoży się co najmniej na gigantyczne straty wizerunkowe i materialne. A w kontekście samego wyboru Brytyjczyka warto wspomnieć, że zdaniem autorów reportażu dziesięciu z podejrzanych zawodników wywalczyło swoje trofea w Londynie 2012, a więc imprezie, której Coe był głównym organizatorem i gdzie w dobrej wierze sam gratulował mistrzom.
Wszystko wskazuje więc na to, że lekkoatletykę czeka droga pokutna podobna do tej, jaką przechodzi kolarstwo (bo o patologiach w podnoszeniu ciężarów nie warto nawet wspominać, a i zasięg popularności dyscypliny nieadekwatny do tematu). Tam niedawni idole na naszych oczach zamienili się w oszustów i klaunów, a za ich działania płacą – dosłownie i w przenośni – wszyscy. Także obecne gwiazdy: Chris Froome rządził i dzielił w peletonie Tour de France, ale władzy nad sercami kibiców nie miał żadnej. Na mecie oprócz laurów zbierał gwizdy i obelgi, a na jednym z etapów oblano go moczem. Od kilku też lat kolarze a priori traktowani są jak przestępcy: nocne naloty policji i służb antydopingowych na ich kwatery stały się właściwie normą.
Przy okazji kolejnych afer dopingowych jak bumerang wraca populistyczne hasło, by walkę z dopingiem oddać walkowerem i pozwolić sportowcom na wszystko. Krótko mówiąc, by ku uciesze gawiedzi i własnej chwale mogli się szprycować czym tylko chcą. Podoba się wam taka wizja biomutantów bijących rekord po rekordzie? I perspektywa późniejszych reportaży podobnych do tych, których bohaterkami były gwiazdy z Niemieckiej Republiki Demokratycznej: schorowane, zdegenerowane, czasem wręcz dosłownie bezpłciowe? Jeśli tak, to można przypuszczać, że nie macie także nic przeciwko temu, by wasze dzieci sięgały po dopalacze. Niektóre z nich podobno całkiem korzystnie, chociaż krótkoterminowo i z opłakanym dla organizmu skutkiem, wpływają na siłę i sprawność fizyczną, o czym przekonują się chociażby ratownicy medyczni probujący im pomóc.
Jutro w Pekinie rozpoczynają się mistrzostwa świata. W tym samym mieście, w którym siedem lat temu produkowano olimpijskich medalistów na skalę masową, w fabrykach, w których jedynym zadaniem było stworzenie z dziecka jednorazowego mis-trza ku chwale komunistycznej ojczyzny. Gospodarze zdobyli wówczas 100 medali, z czego 51 złotych, w cuglach wygrywając z USA i Rosją. Wielu z ówczesnych chińskich gladiatorów błyskawicznie zniknęło później z aren. Zrobili swoje, mogli odejść. Fikcja w czystej postaci, gra cieni oświetlona ogniem z Olimpii…
Oglądając wyczyny lekkoatletów na chińskich MŚ nie przywiązujcie się więc do ich nazwisk i wyników. Odczekajcie kilka lat, dopiero wtedy bijcie im brawo. Bo może się okazać, że pierwszym był ten ostatni.