Grupa kibiców GKSKatowice domagała się obniżki i tak przecież nie najwyższych cen biletów do czasu, aż zespół nie znajdzie się w strefie awansu do ekstraklasy (a więc być może na całe lata, a może wręcz na zawsze!). Bo wprzeciwnym razie nie będzie dopingu. No cóż, każdy może pisać listy i każdy może na mecz przyjść albo nie, a jak już przyjdzie, może sobie nawet siedzieć cicho.
Tak zwane bojkoty to jednak tylko element, i to nie szkodliwy, całości. Są aspekty poważniejsze. Od dawna już w piłkarskich klubach, za zgodą ich władz, kibice mają do powiedzenia zbyt wiele. Nic więc dzi-wnego, że naprawdę wierzą w hasło, że klub to tylko oni, a nie piłkarze, trenerzy, prezesi, sekretarki, pracownicy, magazynierzy i wszyscy ci, bez których cała maszyneria po prostu by się zatrzymała. A gdzie jak gdzie, ale właśnie w Katowicach powinni wiedzieć o tym najlepiej, bo to kibice w pewnym momencie przejęli GieKSę, ratując ją przed unicestwieniem i po kilku latach właśnie oni zderzyli się ze ścianą docierając do centralnego poziomu rozgrywek.
Takie sytuacje, jakie miały miejsce w weekend w Katowicach i Sosnowcu, a wcześniej w wielu innych miastach, pokazują dobitnie, że partnerstwo nie zawsze popłaca. Czasami odbierane jest jako słabość i przyzwolenie na zachowania wykraczające poza normy, a zwłaszcza poza nieprzekraczalną granicę, którą stanowi poczucie bezpieczeństwa. Jasne, piłka nożna to nie zabawa grzecznych pensjonariuszek. Kumuluje olbrzymie emocje, czasami rodzi euforię, a czasem ból i frustrację. Ale też kto lepiej niż sami kibice wie, że z pustego i Salomon nie naleje. Najczęściej na boisku po prostu wygrywa lepszy, a przegrywa słabszy, nawet jeśli ten ostatni jest akurat nasz. Żaden krzyk, żadna groźba i żadna wybita szyba tego nie zmienią. I jeśli tego nie rozumiecie, może po prostu rzeczywiście lepiej zostańcie w domach, zanim zrobicie coś, czego później, gdy opadnie już gorączka, żałować będą wszyscy, z wami samymi na czele.