Rio jest daleko. Bardzo daleko. Dojechać się nie da, dojść tym bardziej. Można by popłynąć, ale najpierw trzeba dotrzeć np. do Genui, a potem spędzić dwa tygodnie na statku. W dwuosobowej kabinie i ze zwiedzaniem portów po drodze, przy ustrzeleniu promocji, można się nawet zmieścić w cenie 2.500 zł za osobę. Powrót samolotem do Frankfurtu za 1.600 zł i stamtąd do kraju pociągiem za niespełna 200. Gdyby Polski Komitet Olimpijski w taki sposób wysłał do Rio reprezentację na przyszłoroczne igrzyska z pewnością zrobiłby furorę. I jeszcze zarobił, bo sponsorzy z pewnością chętnie dawaliby po kilka groszy za kliknięcie, a tych – zakładając z eskapady relację online – byłyby miliony.
Narodowy Komitet woli jednak rozwiązania bardziej sztampowe. Najchętniej wsadziłby wszystkich olimpijczyków do samolotu i wysłał wprost do Brazylii. Jak się okazuje najprostsze rozwiązania są jednak najtrudniejsze i najdroższe: na takie przedsięwzięcie w kasie PKOl brakuje całej góry pieniędzy. Co więcej, dziura jest jeszcze większa, bo hotel, który zarezerwowano w Brazylii… nie zostanie zbudowany na czas! Trzeba więc szukać nowego lokum, już wiadomo, że sporo droższego. Spadkobiercy de Cubertina podnieśli więc larum i zadzwonili po pomoc do Ministerstwa Sportu. W grę wchodzi kilka milionów złotych.
I tu powstaje zasadnicze pytanie: dlaczego za tę eskapadę mamy płacić wszyscy, czyli i pan, i pani, i ja. Tym bardziej, że budżet i tak przeznacza 170 milionów zł na przygotowania grupy najlepszych reprezentantów. A może trzeba odwrócić ten punkt widzenia i zapytać dlaczego PKOl, mający w ręku potężny symbol marketingowo-reklamowy w postaci pięciu kółek, nie dał rady przekonać sponsorów, dla których kilkanaście milionów złotych to nie pojęcie teoretyczne, a namacalna gotówka leżąca w bankowym sejfie, do głębszego sięgnięcia do kieszeni? Albo polityków do przyjęcia powszechnego w cywilizowanej części świata wzorca, w którym Komitet jest agendą Ministerstwa Sportu? Może warto też zastanowić się nad zaciśnięciem pasa przez sam Komitet? Czy reprezentacja musi być tak liczna? A może na koszt PKOl wysłać tylko elitę z szansami na medale? Reszta spełniających tak zwane minima też może się wybrać, ale na zasadzie zakładu: jeśli nie znajdziesz się w dziesiątce najlepszych twój związek odda pieniądze za brazylijską podróż, wikt i opierunek. W końcu w przypadku medalu ten sam związek (a przynajmniej ich zdecydowana większość) dostaje od państwa całkiem spore dodatkowe profity. Jeśli nie stać nas na prowadzenie bezpłatnego biura podróży dla zawodników, których największym osiągnięciem będzie złożenie podpisu na olimpijskiej fladze, to takie rozwiązanie nie jest bezduszne – jest racjonalne.
A propos związków sportowych. Tu dopiero jawi się duże pole do popisu. Nie znalazłem nigdzie informacji czy zdając sobie sprawę z krytycznej sytuacji z towarzyszenia ekipie zrezygnowali ich prezesi? I w ogóle czy liczba pozostałych oficjeli zostanie ograniczona do minimum niezbędnego dla sprawnego funkcjonowania misji? I na ile zredukowana (dobrowolnie zlikwidowana?) zostanie grupa sponsorska, którą PKOl zabiera ze sobą z wdzięczności za wsparcie otrzymywane od ich firm, co pozwoliłoby otrzymane pieniądze w całości przeznaczyć na właściwy cel.
Problem wyprawy i pobytu olimpijczyków musi zostać rozwiązany szybko. Jeśli stanie się tak bez udziału pieniędzy z budżetu krajowego nic nam do tego, jednak jeśli będzie konieczny kolejny zastrzyk publicznej gotówki wówczas każda z tych złotówek musi być równie publicznie rozliczona. Zwłaszcza, że jak uczy historia liczebność sportowców nie ma żadnego wpływu na ilość wywalczonych medali, która od 2004 jest stała i wynosi 10.